Czan – Samsara
Tak proszę Państwa! W swojej pierwszej recenzji przedstawię wam coś, co jest najczystszą znaną mi formą „tego czegoś”, rzeczą o której śniłem latami, Muzyką przez wielkie M jak Miłość. Samsara, to JEDYNA POLSKA PŁYTA, która dostaje ode mnie zasłużone 10/10. Jedyny album grupy Czan zachwycił mnie już od pierwszego kontaktu i urzeka mnie coraz bardziej, z każdym kolejnym przesłuchaniem. ALE SUPERLATYWY NA BOK, CZAS NA KONKRETY.
Jest 1998 rok, kwartet jazzmenów (właściwie to yassmenów) nagrywa w podziemiu legendarnego klubu mózg w Bydgoszczy materiał na nową płytę. Tymański, Gwiciński, Hesse i Momot są już osobami znanymi i szanowanymi w swoim odjechanym kręgu trójmiejskich kosmitów. Członkowie ”Wielkiej czwórki” pojawiali się już w niezliczonych formacjach i mieli spore doświadczenie w przekraczaniu granicy przyzwoitości etycznej i estetycznej ( chociażby miłość Tymona z orłem białym, dzikie wariacje zespołu Trytony albo bezkompromisowy pastisz zespołu Kury). Jednak mimo sporego stażu, w momencie realizacji Czanu, wspomniani artyści byli jeszcze tymi: „młodymi zdolnymi”, tymi „wciąż szukającymi siebie w muzycznym wszechświecie”. To, co uderza od pierwszych dźwięków, do końca płyty, to doskonałe wyważenie tych skrajnie odmiennych stanowisk: młodzieńczej spontaniczności oraz oświeconego doświadczenia. Wnioskując: TO BYŁ IDEALNY MOMENT NA NAGRANIE IDEALNEJ PŁYTY.
Na Samsarze jest już znacznie bardziej „piosenkowo” (nie bójmy się tego słowa) niż yassowo. Nie uświadczymy kilkuminutowych solówek na wszystkim co wydaje dźwięk, trytonów, skrajnej polirytmii, żartów o kupie, rodem z poprzednich wydawnictw Tymona i spółki. Piosenki/utwory/(arcy)dzieła przerażają jednak wielowymiarowością, a poruszane przez Tymańskiego kwestie takie jak: Podważanie autorytetów („Karol” „Pijany mistrz”), Miłość („piosenka dla Marty”), Seks („kobiety-niestety”), Śmierć (no te śmiercią w tytule), Buddyjska zmienność (on attachment) są wyłożone wyraźniej, dobitniej, jaśniej niż kiedykolwiek przed kogokolwiek. Od strony czysto muzycznej przeplatają się tutaj akustyczne „softorientalne” pejzaże gitarowe, ostre grungowe riffy oraz elementy trip-hopu (czyli rzeczy za które kochamy 90’S), wszystko oczywiście brzmi spójniej, niż ktokolwiek może przypuszczać. Dość proste „na pierwszy rzut ucha” melodie przystrojone są tysiącem niezwykle subtelnych ozdobników, które objawiają się dopiero po drugim, trzecim czy sto czterdziestym piątym odsłuchu. Pierwsze trzy rzeczy przychodzące mi na myśl to: zaskakująca akustyczna repryza końcówki „Karola” w „Kobiety- Niestety”, Cofnięta taśma wokalu w pierwszym refrenie w Miłości czy nieprawdopodobnie złowieszcza partia gitary w środkowej części „płonącego domu”, ale uwierzcie mi jest to nie jest nawet wierzchołek góry lodowej. Większa część dzieła jest nadal w rejonie rzeczy nienazwanych i niech tak zostanie.
Nie boję się tego powiedzieć: Sny, majaki i omamy „Samsary” paradoksalnie brzmią autentyczniej, niż cokolwiek co realne. Nie boje się stwierdzić, że Tymański Gwiciński, Hesse i Momot to geniusze. Nie boję się pochwalić, że stałem 2 metry od Tymona*. Nie boję się wracać do tej płyty średnio raz na tydzień. I wreszcie, nie boję się skończyć recenzji cytatem z „Piosenki do Marty”.
„I jeśli istnieje magia, to nie ma większej niż ta”
*Byłem na koncercie gdzie Tymon grał tribute dla Ciechowskiego. Spodziewałem się czegoś naprawdę dobrego z racji niepohamowanego szacunku dla obu artystów. Koncert dupska nie urwał ale to głównie za sprawą niewłaściwego nagłośnienia. Lekko obraziłem się wtedy na Tymona i teraz bardzo tego żałuję, bo zaprzepaściłem szanse na rozmowę z tym genialnym świrem.
Comentários