top of page
  • Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Odwiedziłam Haiti 2/3

Poprzednią część znajdziesz tutaj: klik.


Na Haiti sklepów nie ma i wszystko kupuje się na ulicy. Sprzedawcy z dumą na chodnikach rozkładają swoje towary, od silników samochodowych, przez baterie, krany i inne rzeczy do hydrauliki, aż do świeżych owoców i pieczywa. Decydujemy się kupić sobie coś do jedzenia właśnie na takim targu. I podchodzimy, pytamy sprzedawców o ceny bananów i pieczywa i z niedowierzaniem przewracamy oczy. Widząc mnie wszyscy z nich zawyżają ceny i wychodzi na to, że jeden banan ma taką samą wartość jak bilet Madryt – Dominikana. Rezygnujemy z bycia ''lokalsami'' i zakupami na ulicy i pytamy gospodarza naszego domu, czy może - biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy w stolicy –mają tutaj coś w rodzaju supermarketów. I mają. W stolicy jest jeden supermarket. Bierzemy taksówkarza i jedziemy. Wchodząc do tej haitańskiej biedronki, od razu czujemy się jak w zupełnie innym świecie. Pięknie ubrani ludzie, pięknie wystawione jedzenie, wszystko pięknie wysprzątane, lśniące i pachnące. Zupełnie inny świat. I ceny też zupełnie inne – o wiele droższe niż na Dominikanie, w Hiszpanii, czy chociażby w Polsce. Tak cztero-pięciokrotenie wyższe, ale oczywiście i tak tańsze niż na ulicy. W sensie jeżeli jesteś lokalsem to sprzedadzą Tobie wszystko za grosze – ale jeżeli zobaczą w Tobie osobę z zagranicy, a powiedzmy sobie szczerze, że nie jest to trudne, przecież od razu widać, że kolorem skóry nie pasujesz tutaj – od razu ceny idą w góry. I przecież oni nie robią nic złego, sami Ci wytłumaczą, że ceny są takie i że ty musisz się do nich przyzwyczaić. A jak powiesz, że pan przed Tobą zapłacił za to samo mniej to udadzą, że Cię nie rozumieją.

Nie wiem dlaczego, ale lubię ten supermarket i doceniam coraz bardziej, że nikt nie wyskoczy mi z inną ceną przy kasie. Chociaż czuję się trochę dziwnie, otoczona przez ludzi w garniturach i z kobietami z idealnym makijażem – mój współtowarzysz tłumaczy mi, że supermarkety są zarezerwowane tylko dla wyższej klasy Haitańczyków.

Postanawiamy wypożyczyć motor. Trochę to trwa, bo ochroniarz ani właściciel naszego domu nie mogą nas zrozumieć i w sumie rozmawiamy przez Google translate. Kali iść, Kali pić, my motor wypożyczyć. Przychodzi Pan zamerykanizowany Haitańczyk i pomaga nam językowo. Pyta mnie z cztery razy jak mam na imię i nazwisko, bo po powrocie do domu, chce opowiedzieć o mnie swoim wnukom. Nazwiska zapamiętać nie umie, więc daje mi pseudonim Roxana, odważna Polka z Malagi i patrząc jak przymierzam kaski daje nam swój numer telefonu, mówiąc, że w razie czego mamy dzwonić od razu do niego. Dziękujemy za troskę, chociaż gościu wydaje nam się być przewrażliwiony, gdy podkreśla cały czas, by nie dzwonić do nikogo innego, nawet nie na policję tylko od razu do niego. Tłumaczy, że policja nawet na nas nie spojrzy jak coś nam się stanie, a co dopiero tu by mówić o jakiejś chęci pomocy.


Mamy jakąś godzinę drogi do stolicy. Mój kompan podróży prowadzi, ja siedzę z tyłu, z plecakiem zarzuconym na plecach. Ruszamy. Najpierw jest dobrze. Obserwuję otoczenie, staram się uśmiechać do wszystkich i nagle zaczynam się czuć dziwnie. Haitańczycy poodjeżdżają bardzo, ale to bardzo blisko nas. Patrzą się z pogardą. Wydaje mi się, że każdy chce mnie dotknąć. Przerzucam plecak na brzuch, zakrywając go koszulką. Ludzie patrzą się nam wzrokiem mordercy, próbuję jakoś ich do siebie zachęcić, uśmiecham się, czasami kiwam, ale jedynie kilkuletnie dzieci reagują na takie coś z uśmiechem. Dorośli dalej się patrzą z zimną krwią, a ja coraz mocniej trzymam się mojego kompana, bo boję się, że zaraz któryś z nich podjedzie i po prostu da mi w pysk za to, że pojawiłam się na ich terytorium. Bo właśnie to mówi ich wzrok – że ich rozczarowałam. A ja nie wiem czym. Naciągam bluzkę najbardziej jak tylko się da – by nie było widać mojego odcienia skóry. Bym aż tak się nie rzucała w oczy. Nawet nie wiecie jak się cieszę, że ubrałam długie spodnie.


Jedziemy pod pałac prezydencki, który został całkowicie zniszczony przez trzęsienie ziemi. Teraz już wygląda jak nówka sztuka, bo właściwie zaraz po został całkowicie odbudowany. W pałacu prezydenta nie ma. Zresztą w całym Haiti prezydenta nie ma. Żyje on sobie spokojnie w Santo Domingo i stamtąd kieruje całym krajem. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Tak jak pałac jest piękny i trochę przypomina mi ten londyński, tak naokoło czuję się jak w typowej afrykańskiej wiosce. Budynków nie ma, wszystko wygląda tak jakby trzęsienie ziemi przeszło tutaj przed chwilą. Kozy, krowy biegają po ulicy, ludzie wypróżniający się na ulicy. Przechodzi przez moją głową myśl, że może zamiast tego pałacu lepiej byłoby odbudować z kilka dzielnic. Przecież on i tak prezydentowi nie potrzebny, bo prezydent boi się własnego kraju.


Kupujemy trzcinę cukrową do przegryzania i siadamy w parku. Otaczają nas Haitańczycy, którzy tylko patrzą na mnie. Na mojego czarnoskórego towarzysza nie zwracają w ogóle uwagi i ja się trochę tym wkurzam i czuję się jak się topię – w długim rękawku i długich spodniach. Boję się myśleć co by się stało gdybym wyszła w krótkich spodenkach. Ludzie patrzą coraz bardziej, podchodzą coraz bliżej i bliżej i boję się, że zaraz nie będziemy mogli stąd wyjść. Wracamy więc na motor i uciekamy.


Jedziemy na targ. Targ metali, ludowy, typowo haitański na którym można też zobaczyć voodoo. Przejeżdżamy przez kilka dzielnic i widzimy rzeki pełne plastiku – w którym właściwie wody już nie widać. I znowu wychudzone dzieci i znowu brak wszystkiego. Coraz ciężej mi się oddycha – powietrze jest niesamowicie zanieczyszczone, mam coraz większe problemy z wzięciem oddechu. Nie możemy wjechać na główną część targu, co chwilę nas ktoś blokuje. Wszyscy jakoś tak spokojnie wjeżdżają, są przepuszczani, a nas ‘przygniata się’ na każdym kroku. Jedynym pocieszającym mnie faktem jest to, że do mojego kompana mówią po kreolsku – oznacza to, że wzięli go za swojego. Więc nic mam nie zrobią. Ufff. Wjeżdzamy. Targ jest przeogromny. Ludzie patrzą się jak na obcych. Decydujemy się tylko zobaczyć targ z perspektywy motoru i zaraz wyjeżdżamy.


Boimy się iść zjeść obiad w normalnej, lokalnej restauracji, bo spojrzenia ludzi zaczynają być coraz bardziej agresywne i ja nie jestem mile widziana właściwie w żadnym miejscu. Właściwie to jestem cały czas wypraszana. Czuję się jakbym była taką skazą. Taka chodząca dżuma. Nie podchodźcie do mnie, bo Was zarażę. W Internecie znajdujemy dominium pizza na obrzeżach. Więc idealnie, jedziemy, zatrzymujemy się w niej, jemy pizzę, jesteśmy tylko my i grupka licealistów, ubrani w porządne mundurki, którzy nie są w ogóle naszą obecnością zszokowani – być może są z jakiejś prywatnej szkoły, może ich rodzice to osoby z zagranicy, więc czujemy się spokojnie.

Nachodzi nas ochota na mango, więc zatrzymujemy się w jednym z ulicznych targów. Znowu mamy problem z cenami. Jedna z pań jednak podaje nam normalną cenę, więc bierzemy od niej całą reklamówkę. Jednocześnie sprzedając nam to robi… siku. Obok ktoś się kłóci, widzimy jakieś przepychanki. Właściwie pierwszy raz w życiu widziałam, żeby każda kłótnia kończyła się bijatyką. I tak się biją, w biały dzień chciałoby się dodać. I nikt nie reaguje, chociaż już przelewa się krew. Bierzemy owoce i odjeżdżamy. Jedziemy jeszcze zobaczyć na plażę, ale… Plaży nie ma. Jest za to masa śmieci. Cała plaża pokryta śmieciami to samo i woda. Gdzie wzrok nie sięga tam plastik. Pierwszy raz w moim życiu widziałam coś takiego. Podobno część przypływa też tam z Europy. Do czego my dopuściliśmy?

Wsiadamy na motor i ruszamy do hotelu/domu/dalej nie wiem jak to nazwać. Jedziemy czteropasmówką, gdy nagle słyszymy głośne uderzenia. Zaraz zaczepiam mojego towarzysza, a on reaguje na to spokojnie, tłumacząc mi, że pewnie jakaś ciężarówka się wywróciła. Ale nagle zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Wszystkie samochody zawracają. Z naprzeciwka wszyscy pędzą jak szaleni, krzyczą coś do nas po tym kreolsku, a my na migi próbujemy się dogadać, ale ludzie nie mają czasu nam wytłumaczyć o co chodzi, bo uciekają. I jest taki wielki kontrast - bo niektórzy spokojnie stoją i jadą dalej, a niektórzy uciekają w drugą stronę. Ci pierwsi nie wzruszeni, ci drudzy wrzeszczą i krzyczą. Podjeżdża do nas młody chłopak i pyta po angielsku:


Wiecie co się dzieje?

Widząc nasze miny zaraz nam tłumaczy


Po tamtej stronie zaczęła się właśnie strzelanina. Nie słyszeliście wybuchów? Zaraz pewnie przejdzie tutaj. Gdzie jedziecie? Nie pakujcie się w tamte strony, zawracajcie.

Pokazujemy mu adres naszego domu, a on zmienia nam coś w nawigacji, ustala inną trasę. Gdy kończy odjeżdża z piskiem, my robimy to samo. Do teraz jest mi cholernie głupio, ale mu nawet nie zdążyliśmy podziękować.


Dojeżdżamy do pensjonatu. W bramie czeka na nas zamerykanizowany Haitańczyk. I w tym momencie zaczynamy rozumieć jego przewrażliwienie.


Koniec części drugiej. Kolejna część: 22.07.2019



Tekst i zdjęcie autorstwa Roxany Lewandowskiej.

105 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page