top of page
  • Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Buk przedstawia Joannę Glapiak!

Joanna Glapiak jest uczestniczką naszych warsztatów, które odbyły się w Galerii Lochy, w Lesznie. Siedząc na kawie namówiłyśmy ją do przesłania nam jakiegoś swojego tekstu na próbę.

Ekipa bukartu była naprawdę pod wrażeniem!

..

Kiedy poprosiłyśmy Joannę, żeby powiedziała nam trochę o sobie, odpowiedziała: " Jestem kimś, kto nie ma na koncie żadnych stopni naukowych, wygranych konkursów ani wydanych tomików. Ma za to ogromne problemy z tym, żeby skleić o sobie jakieś zdania. Piszę prozę, najczęściej różne warianty fantastyki, chaotycznie i duszno. Poezję też, ale odrobinę i do szufladki."

Poniżej załączamy tekst Joanny!

Zapraszamy do lektury!


Scrinium 2018

„...i wtedy zaufać nieufności...”



Jest godzina dziesiąta wieczorem, kiedy nachodzi mnie myśl, żeby coś obejrzeć.

Ale, jak to ze mną bywa, wybranie filmu jest nie lada wyzwaniem.

Powiedzmy sobie szczerze: nie jestem pospolitym odbiorcą. Nie ma sensu

pokazywanie mi prostych, niewymagających utworów przeznaczonych dla kogoś, kogo w

zasadzie nie interesuje ani fabuła, ani bohaterowie, a co dopiero konstrukcja i złożoność

świata przedstawionego. Jestem koneserem fikcji. Rozpoznaję wytrawną, zachwycam się

słodką, delektuję musującą. Tania w ogóle mnie nie zajmuje. Dlatego doskonale wiem,

czego oczekuję i jakie warunki musi spełnić pisarz, by jego dzieło otrzymało ode mnie

pełne pochwały skinienie głowy. Stan, do jakiego doprowadziłam sama siebie, jest jednocześnie moim największym sukcesem i najgorszym przekleństwem.

Przeglądając jeden z tysiąca zeszytów rozmieszczonych w różnych zakamarkach

mojego pokoju, natrafiam na tytuł „Forgotten”. Wpisuję to hasło w Internecie, dostaję

wynik. A potem długo się w niego wpatruję.

„Porwana pamięć”. Film koreański. Reżyser: Jang Hang-jun.

Przed oczami pojawia mi się tyle obrazów, że aż trudno mi się skupić na jednym.

Są to w większości mniej lub bardziej infantylne lub po prostu nieprzyjemne skojarzenia

związane z Azją Wschodnią. Prawdopodobnie nie miałabym ich, gdyby nie fakt, że w

europejskich środkach masowego przekazu kraje takie jak Japonia, Chiny czy Korea nie są

ukazywane zbyt pozytywnie.

Zerkam na plakat filmowy, na skulonego w brązowym fotelu przerażonego

chłopaka. Uśmiecham się pod nosem i postanawiam dać temu szansę. Nie mam ochoty

przeznaczać kolejnych minut na decyzję związaną z wyborem utworu.

Włączając nagranie, myślę z przekąsem, że pewnie i tak zasnę w połowie.

Pierwsza scena. Bohater budzi się w samochodzie, jest zdezorientowany i

przestraszony. Zanim zdąży się u mnie uformować podejrzenie, że mógł zostać porwany, on

zaczyna rozpoznawać swoich towarzyszy podróży. Mama. Tata. Yu-seok, zapewne brat.

Musi ich wszystkich nazwać na głos, dopiero wtedy zdaje się naprawdę uzmysłowić sobie

ich obecność. Oni mówią do niego, śmieją się, wspominają coś o przeprowadzce. On

spogląda niepewnie w niebo.

Interpretuję to na dwa sposoby: albo okaże się, że główny bohater ma bardzo

nieprzyjemne relacje z rodziną i/lub podejście do zmiany miejsca zamieszkania, albo jego

pobudka z koszmaru została przesadnie zdramatyzowana. Nie mówiąc już o tym, że jest

wiele innych ciekawszych sposobów, by wprowadzić do realiów przedstawionego świata.

W świecie literackim istnieje coś takiego jak dwanaście punktów Voglera. Ktoś

kiedyś powiedział mi, że dowiedzenie się o nich to czytelnicze samobójstwo – i miał rację.

Kiedy wchodzą w krwiobieg, każda fabuła staje się schematem.

Przewracam oczami, widząc, co reżyser zrobił z punktem pierwszym:

„Zwyczajnym światem”. Nasz główny bohater, Jin-seok, patrzy pełnym miłości wzrokiem

na swojego brata i rozpoczyna się seria retrospekcji. Narracyjnego streszczenia życia, nawet

nie własnego, lecz Yu-seoka. A to wszystko można by przecież przedstawić w trakcie

rozwoju akcji. Stopniować przekaz informacji. Otrzymawszy wyidealizowany opis

starszego brata głównego bohatera, jestem już w stanie założyć się, że to on okaże się

czarnym charakterem tej opowieści.

Następne sceny same w sobie nie są zbyt zajmujące: rozpakowywanie pudeł,

kolacja, nauka, słuchanie muzyki, rozmowa braci. Są jednak rzeczy, na które nie sposób nie

zwrócić uwagi: obcy mężczyzna, który pyta się aż dwa razy, czy Yu-seok rzeczywiście jest

bratem Jin-seoka; dziwne odgłosy dobiegające z piętra wyżej, które zdaje się słyszeć tylko

główny bohater; nagłe zniknięcie brata z ich wspólnej sypialni. A ja nie mam pojęcia, czy

mam je odbierać jako wskazówki, pewnego rodzaju zawiązania akcji lub poszczególnych

wątków, czy też powinnam wzruszyć na nie ramionami, bo to tylko „wypychacze”

fabularne.

Nie ufam temu filmowi. Ale ufam swojej intuicji.

Oglądam więc dalej.

Na moment przełomowy muszę jeszcze trochę poczekać, ale trzeba przyznać –

warto. Samo pobicie Yu-seoka i uprowadzenie go w środku nocy nie jest dla mnie niczym

oszałamiającym, ale większą wagę przykładam do tego, jaki wpływ wywarło to na

młodszym z rodzeństwa. To, jak maniakalnie powtarza numer rejestracyjny odjeżdżającego

samochodu; to, jak mdleje przed rodzicami, zaraz po wymamrotaniu, że Yu-seok został

porwany; wreszcie niepokojące przebłyski wspomnień, których doświadcza, kiedy powoli

odzyskuje przytomność. Drobne sceny, a każda z nich nakręcona i zagrana tak dobrze, że

natychmiast odechciewa mi się spać.

Mojej uwadze nie umyka też fakt, że zostały pominięte dwa punkty, o których

wspomniał Vogler. Bohater nie przejawia bowiem oporu wobec nadchodzącego niebezpieczeństwa, wręcz przeciwnie – jest zdeterminowany, by uratować brata. Nie

pojawia się też nikt, kogo można by obarczyć odpowiedzialnością mentora. Ani rodzice, ani

policja nie angażują się zanadto w sprawę.

Tabletki, sny, pokój, do którego nie wolno wchodzić. Brat wraca po

dziewiętnastu dniach, lecz nic nie pamięta. Przed nami jeszcze półtorej godziny filmu.

Życie wraca do normy. Przynajmniej częściowo – cała rodzina z chęcią przystaje

na pomysł zamiecenia niewygodnej kwestii porwania pod dywan, jedynie Jin-seok wciąż

czuje pewien niepokój, którego nawet nie potrafi w odpowiednim miejscu ulokować. Ja

tymczasem obserwuję, analizuję, porządkuję rozbiegane myśli. Bo nagle Yu-seok zaczyna

kuleć na niewłaściwą nogę. Próbuje dźgnąć swojego młodszego brata w oko. Ucieka w

środku nocy.

Czyżby moje przypuszczenia dotyczące Yu-seoka były słuszne?

Z całą pewnością, myślę z pewnego rodzaju rozczarowaniem, kiedy mężczyzna

próbuje przekonać Jin-seoka, że to, co widział poprzedniej nocy, było wyłącznie snem.

Nie mogłam się bardziej pomylić, pomyślę pół godziny później.

„Porwana pamięć”. Film koreański. Reżyser: Jang Hang-jun.

Żadna z tych rzeczy nie ma znaczenia. Liczy się to, że jest to pierwszy od

długiego czasu utwór, który wbija mnie w fotel. Z każdą kolejną minutą zapominam o

analizach, czujności, konstrukcji fabularnej, a jednocześnie mam świadomość, że nic nie

jest wybrakowane. Wszystko gra, jest w jak najlepszym porządku. Po prostu odrzucam to i

daję się wciągnąć. Od tego momentu reżyser miota moją egzystencją na wszystkie strony, a

ja dziękuję mu za każdy zwrot akcji i błagam o więcej.

Czy gdybym powiedziała teraz, że „Forgotten” opowiada o mordercy kobiety i

dziecka, któremu nie zdołano udowodnić winy, zabrzmiałabym wiarygodnie? Zapewne mój

rozmówca byłby tak rozbawiony tą perspektywą jak Jin-seok, któremu uświadomiono, że

jest mężczyzną w podeszłym wieku, który z powodu braku pieniędzy desperacko zgodził

się zabić nieznajome osoby. Nie wierzy w coś takiego, bo kto by uwierzył? A kto

uwierzyłby, że Yu-seok jest synem zamordowanej kobiety, a jednocześnie tajnym agentem,

którego życiowym celem jest wymierzenie sprawiedliwości?

Ja wierzę. Ja ufam. I chyba powoli przestaję oddychać.

Akcja zaczynała się rodzinną sielanką, dobiegała do końca w klimacie

mrocznego thrilleru. Dialogi, ujęcia, decyzje podejmowane przez coraz bardziej

przerażonego głównego bohatera – nie jestem w stanie porównać tego z czymkolwiek

innym. I to ziarno niepewności kiełkujące w umyśle: przecież Jin-seok cały czas zaprzecza,

mówi, że to nie on jest mordercą. Zatem kto nim jest? Kto ma rację? Jak było naprawdę?

Szczególnie zachwyca mnie postać Yu-seoka, jego stosunek do mordercy matki i

siostry, wizerunek eleganckiego mężczyzny połączony z mało subtelnymi obelgami

skierowanymi w stronę wroga; gra aktorska na bardzo wysokim poziomie – całość

wykreowania tej persony zapiera dech w piersiach. Zapiera dech w piersiach mi, osobie,

która myślała, że widziała już wszystko.

To, że Vogler przegrał z Jangiem Hang-junem już na poziomie punktu szóstego,

którym tak naprawdę było rozwinięcie akcji, uświadamiam sobie być może parę dni

później. Nie było tam niczego, co można podciągnąć pod rozwiązanie akcji. Było jedynie

podwójne samobójstwo popełnione parę sekund przed napisami końcowymi. I rozpaczliwa

niecierpliwość wymalowana na twarzach głównych bohaterów wstrząsanych drgawkami

agonalnymi. „Umieraj, umieraj, umieraj. Szybciej!”

Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że umarłam tam razem z nimi. Umarłam z

rozdziawionymi ustami, szeroko otwartymi oczami i niemożnością poruszenia choćby

palcem. Umarłam z przeszywającym bólem głowy wywołanym nadmiarem nowych idei,

chaosem, przewróceniem na lewą stronę całej mojej percepcji. Umarłam z poczuciem

hańby, poniżenia.

Umarłam jako samozwańczy „koneser fikcji” zasztyletowany przez Azjatów.


Joanna Glapiak



37 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page