top of page
Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Jaśminowy haft- druga część opowiadania Zosi Wolickiej

Rozdział 2


Próbuję wydostać się z pościeli, szukam rogu kołdry, by za niego pociągnąć, ale nim moje stopy dotykają zimnej podłogi, struny wygrywają jeden niepasujący, fałszywy akord, z dołu dobiega ciche przekleństwo i muzyka na chwilę zamiera. Powoli wsuwam zmarznięte stopy w kapcie, dłonią błądzę w poszukiwaniu szlafroka. Gdy udaje mi się zawiązać pasek na krzywą kokardkę, powoli podchodzę do balkonu. Nie chcę spłoszyć ulotnej melodii głośnym stąpaniem, więc delikatnie stawiam kolejne kroki, szurając podeszwami o terakotę. Zatrzymuję się przy framudze; opieram o nią dłoń o pięciu krzywych palcach, nasłuchuję. Serce bije mi jak szalone, wyznacza tempo urywanego oddechu. Czuję, że kręci mi się w głowie, chociaż samotność nigdy nie powodowała u mnie takich wrażeń, a emocje, które w tej chwili przelatują przeze mnie to zwyczajne symptomy podekscytowania i lęku, ale... innego niż na co dzień.


Chłodny podmuch wiatru obejmuje gołe łydki, ale nie niesie ze sobą żadnego dźwięku. Chwilę jeszcze stoję przy framudze, opierając się na niej całym ciężarem ciała. Wychylam głowę na zewnątrz, ale na ulicy panuje cisza. Dokładnie za sześć godzin w górę uleci smakowity zapach świeżych bułeczek z piekarni na dole. Za siedem godzin na moim biurku pojawi się spodeczek z posmarowanym masłem pieczywem oraz kubkiem parującej, czarnej kawy.

Tak właśnie mogłoby wyglądać życie. Chciałabym siedzieć całymi dniami na łóżku, smakować chrupiące bułeczki, a niegrzeczne okruszki sukcesywnie strzepywać na podłogę. Mogłabym cieszyć się zachodami słońca, srebrnym księżycem i śpiewem ptaków o świcie, białym puchem, który zimą powoli opadałby na chodniki. Nie musiałabym zamykać się w swojej samotni, unikać kontaktu z ludźmi, nikt nie wziąłby mnie za dziwaczkę. Wakacje trwałyby wiecznie, a uczyć mogłabym się w domu.

Późnym rankiem budzi mnie walenie do drzwi. Mała piąstka uderza o delikatną szybę zbyt pewnie, bym mogła się nie martwić. Odrywam zaśliniony policzek od poduszki (nawiasem mówiąc, utworzyła się na niej nieestetyczna plama), ocieram twarz z łzawych pozostałości i chwytam za klamkę.

– Cześć, młody – ziewam.

– Mama mówi, żebyś przyszła do kuchni po bułeczki – recytuje, po czym bierze mnie za rękę i z siłą, jakiej się po nim nie spodziewałam, ciągnie do stołu.

Kuchnia nie jest duża, ale wystarczająco w niej miejsca, by pomieściła ciężki, drewniany stół dla sześciu osób, który zajmuje połowę wolnej przestrzeni. Przymocowane do ścian szafki uginają się pod ciężarem nagromadzonych kubków z wyjazdów za granicę, metalowych pudełek po ciastach oraz leków. Ściany pokryte są jasnobeżowymi kafelkami, a przynajmniej część przy zlewie, a podłoga to po prostu kontynuacja niepasujących do niczego kafelków z mojego pokoju. Pomieszczenie mogłoby uchodzić za przytulne, bo dominują w nim ciemne brązy, ciepłe odcienie beżu oraz żółci, ale bałagan kłóci się ze zmysłem estetycznej całości. Człapiąc wymownie, podchodzę do jednego z ciemnych blatów i otwieram chlebak: w środku została tylko jedna bułka, walająca się pomiędzy kromkami twardego i starego chleba żytniego.

– Zjedliście wszystko? – pytam, zerkając jeszcze raz do chlebaka. – Naprawdę nic więcej nie zostało?

Braciszek ze znużeniem otwiera lodówkę, podaje mi maselnicę oraz butelkę mleka.

– Tata zabrał trzy sztuki ze sobą do pracy, mama zrobiła mi kilka kanapek, bo zaraz idę do Krzysia, a tobie została jedna. - Uśmiecha się pokrzepiająco. Kochany Kubuś. - Ale nie martw się, Łukaszek jeszcze śpi, więc jemu nic nie zostanie.

Kiwam powoli głową, słuchając dziewięciolatka jednym uchem, a całą uwagę poświęcam przeszukiwaniu szafki z herbatami. Kubuś wykorzystuje moją nieuwagę, bierze nóż do ręki i pyta, wskazując na bułkę:

– Mogę przekroić?

Wydaję z siebie dźwięk oscylujący gdzieś w pobliżu "mhm", wciąż zaabsorbowana przetrząsaniem szafki w poszukiwaniu melisy, więc malec z właściwym sobie zapałem chwyta bułę, a ja właśnie wtedy orientuję się, o co mnie spytał i na co wyraziłam zgodę. Łapię brata za uzbrojoną dłoń, odbieram nóż, ganię spojrzeniem. Kubuś wzrusza ramionami, pokazuje mi język, a gdy wybiega z kuchni, wreszcie mogę spokojnie zająć się śniadaniem. Smaruję świeżą bułeczkę masłem, kładę połówki na wyszczerbionym talerzu, przykrywam je serowym kożuszkiem. Potem odwracam się do ekspresu, by przyrządzić ulubione espresso, a w oczy rzuca mi się żółta karteczka przyklejona do maszyny.


"Wyjdź do apteki po leki dla Łukasza. Recepty leżą na przedpokoju. Zostawiłam ci stówkę w portfelu, żeby nie wpadła w ręce chłopaków. Buziaki, mama."


Ręka, w której trzymam kubek zaczyna się trząść, a na samą myśl o jakiejkolwiek interakcji z aptekarzem lub aptekarką chce mi się wymiotować. Gniotę karteczkę, wyrzucam ją do śmietnika. Zabieram śniadanie, rezygnując z porannej kawy i zamykam się w pokoju. Konsumpcja świeżego pieczywa wcale nie jest tak przyjemna jak myślałam. Ledwo mogę przełknąć kolejne kęsy. Niepotrzebnie zadręczam się tą myślą, wiem. Jednak plecy mam zgarbione, kark spocony, oczy nienaturalnie wytrzeszczone. Gdyby Łukasz nie był chory, a rodzice zostali dziś w domu, wymigałabym się od tego. Nie dałabym mamie satysfakcji, nie poddałabym się kolejnemu psychologicznemu testowi. Nie padłabym ofiarą jej kolejnego wymysłu, który miał mi pomóc. Ale brat gorączkował w swoim pokoju, a nawet Kubusia nie mogę wysłać, bo i on ma bujniejsze życie towarzyskie ode mnie.

Wstaję więc od biurka. Ubieram się w rzeczy tak neutralne, że bardziej się nie da: ciemne jeansy i błękitną koszulkę polo. Platynowe sprężynki opadają mi na ramiona. Mam ochotę wyrwać je sobie z głowy i obserwować jak nieśpiesznie opadają na linoleum.




Zosia Wolicka

10 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page