top of page
  • Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Kto zabił Lwa?- Wiktoria Mikulska

Nigdy nie byłem amatorem sztuki. Jako młody mężczyzna wolałem wciąż babrać się w ziemi, oglądać połyskujące pancerze owadów, czy uprawiać zioła i przyprawy w ogrodzie za domem. Gdy wyprowadziłem się do Breslau, poczułem uderzenie kultury. Koncerty smyczkowe, spektakle na otwartym powietrzu, połykacze ognia na rynku, wystawy przedziwnych, ale pięknych dzieł sztuki, wieczory poetyckie i atrakcyjne przedstawienia kabaretowe. Miałem wrażenie, że wszyscy widzą tę słomę, która wystawała mi z butów i zawsze uciekałem gdzieś w strefę nauki i ignorancji. Czytając gazety zamiast książek i doglądając roślin na balkonie, z oddali patrzyłem na fantazyjne parady pełne aktorów i muzyków przechodzących przez rynek.

Udałem się do opery. Chociaż słuchu nie mam za grosz, ale za to garnitur za dwa. Chociaż pożyczony od sąsiada za pudełko papierosów.

Kompletnie nie wiedząc, jak się zachować, rozglądałem się po sali i naśladowałem otaczających mnie gości.

Zgasły światła.

Na deskach sceny pojawił się mały-wielki Lew Valentino. Ponoć niesamowity tenor, wyjątkowy głos polskiej niszowej bohemy artystycznej. Nie nazywał się ani Lew, ani Valentino.

Otworzył usta i zaczął śpiewać, teatralnie marszcząc brwi i gestykulując.

Jednak jak wspomniałem. Za grosz słuchu nie posiadam. Nie zrozumiałem ani słowa. Śpiewał ładnie. Chyba mi się podobało. Może miał talent, o którym wszyscy mówili, a może, a raczej na pewno, się a tym nie znam.

Byłem jednak świadkiem, mimo, że pięknej sceny świata sztuki, to jednak tragedii.

Głos śpiewaka się załamywał. Jakby Lew nagle się wzruszył i zaczął płakać. Byłem całkiem blisko sceny, w końcu dostałem wejście od samej gwiazdy opery. Widziałem jak Lew Valentino urywa śpiew, zaczyna się krztusić i szeptem kończy swój popis.

Zbladł.

Na przystojnej twarzy skroplił się pot. Spojrzał tępo w tłum, jakby chcąc go objąć wzrokiem. Pochylił się i zwymiotował na swoje buty.

Odrzucił głowę do tyłu i padł jak kukiełka odcięta od sznurków.

Ludzie zaczęli panikować. Krzyczeć, płakać, zawodzić, zgrzytać zębami, a niektórzy nawet uciekać.

Siedziałem spokojnie, choć włosy na karku stanęły mi dęba.

Przede mną umarł Lew Valentino.


* * *


Ponoć niesamowity żeński sopran, o pięknych, brązowych oczach i wydatnych ustach, zaszeleścił pastelową spódnicą przed samotnym spojrzeniem Lwa Valentino.

Kobieta zgrabna, pełna wdzięku i szyku, jaki należy oddać Rosjankom. Ciemne włosy spinała perłowym grzebieniem, chociaż dla niego spuściła atramentową kaskadę i zdjęła pończochy.

Dla niej mogła to być przygoda.

Dla niego sens życia. Lew Valentino, samotny Lew, niekochany Lew, bez rodziny i przyjaciół. Znalazł wytchnienie w ramionach mężatki.

Nie znałem Svietlany, ponoć nie była sympatyczna. Chociaż przechodziłem obok opery każdego dnia, to jej osobę znam z opowieści.

Lew konkurował z jej mężem o głos Breslau, choć niewątpliwie przewyższał Lorenza, to ich rywalizacja była zdrowa. Przez to Valentino obrósł do rangi legendy, do perły w koronie opery, do gwiazdy na firmamencie sztuk wizualnych, mistrza w świecie muzyki o głosie zesłanym z niebios. A co za tym idzie, wzrosło przekonanie, że nie tylko przystojny, romantyczny i utalentowany, ale i bajecznie bogaty.

Gdy Svietlana się dowiedziała, że prawda była inna, zaczęła elegancko się wycofywać, jednak na tyle delikatnie, by zrozpaczony Lew nie zdradził ich sekretu Lorenzowi.

Faktycznie Lew nie powiedział.

Sama to zrobiła, będąc w przekonaniu, że mąż robi jej wyrzuty o zdradę podczas jednej z rutynowych kłótni.

Lorenz od razu udał się na rozmowę z Lwem. Następnego dnia Lew odnalazł go w jego garderobie, jak zwisał nad strąconym krzesłem. Bogato rzeźbionym, obleczonym jedwabiem.

Spadek po nim otrzymała jego matka.

Svietlana nie mogła więcej spojrzeć na Lwa. Gdy wchodził do wspólnego pomieszczenia, ona wychodziła. Gdy chciał rozmawiać, omijała go szerokim łukiem. Na pogrzebie męża zastrzegła, że nie życzy sobie obecności jego rywala. Gdy Lew zadedykował pieśń Lorenzowi, naskarżyła dyrektorowi opery.

Lew znowu był sam.


* * *


— Był więc pan na występie Lwa Valentino. Mówił pan, że nie interesuje się sztuką. — mówił do mnie detektyw Osiecki, który jakoś trafił do mojej apteki.

— Zostałem zaproszony przez samego Lwa, pożyczyłem garnitur i przyszedłem zobaczyć. Nie była to udana pierwsza konfrontacja ze sztuką — przyznałem.

Pan Osiecki, który lata młodości miał bardziej za sobą niż ja, włożył grube jak denka słoików okulary na nos i zaczął coś pisać w kajecie.

— Dobrze pan znał Piotra Szewczyka? — posłużył się prawdziwą godnością Lwa.

— Był moim sąsiadem. Mieszkał nade mną w kamienicy.

— Czym się pan zajmuje?

To pytanie mnie zaskoczyło, pojawiło się nagle i kompletnie nie było związane ze sprawą. Chociaż może mi się tylko wydawało.

— Jestem aptekarzem, choć w dużej mierze sprzedaję herbaty ziołowe i napary roślinne — wyjaśniłem.

Osiecki poprawił okulary na nosie i pokiwał głową ze zrozumieniem.

Siedział u mnie od godziny drugiej, a właśnie dochodziła piąta. Byłem już głodny i zmęczony, minęła moja pora obiadowa, a detektyw nie wyglądał, jakby miał zamiar się zbierać do wyjścia.

— Może zaparzę jednej z tych herbat? — zaproponowałem, na myśl, że mam na zapleczu biszkopty, które mógłbym przegryźć.

Osiecki spojrzał na mnie po raz pierwszy od kilku godzin i pokiwał głową z przyzwoleniem.

— Ja w tym czasie rozejrzę się po aptece — postanowił, nie pytając mnie o zgodę. — Spis inwentarza mogę zobaczyć?

Podszedłem za ladę i wyciągnąłem plik kartek. Bez słowa wręczyłem Osieckiemu i zniknąłem w pomieszczeniu gospodarczym. Na dobry początek zapchałem policzki trzema biszkoptami, gdy usłyszałem jak spadają kartony.

Wróciłem do sklepu i spojrzałem na rozrzucone herbaty z górnej półki i przepraszający wzrok detektywa na drabinie. Przełknąłem biszkopty i machnąłem ręką.

— Nic się nie stało, ja posprzątam.


* * *


Rozmowa ze stróżem prawa — jakby nie patrzeć, dała mi tylko obraz, jak po macoszemu potraktowano tę sprawę. Nikt więcej do mnie nie przyszedł. Nikt nie zastrzegł, że wróci, a ja niebawem miałem wyjechać do Berlina.

Kilka tygodni temu zmarł mój wuj. Miał trzypiętrową kamienicę w centrum Berlina, którą przejąłem w spadku.

Nie moją sprawą były tragedie wielkich artystów. Nie chciałem zostać wciągnięty w świat intryg.

Zaczynałem się pakować. Zamknąłem aptekę. Mogłem zniknąć i nikt nie wziąłby mnie pod uwagę. Zasadniczo było mi przykro. Znałem Lwa, pewnie lepiej niż ktokolwiek inny, chociaż mijał mnie na klatce schodowej i skupował niemożliwą ilość ziół uspokajających i płukanek na gardło.

Wiedziałem, że matka mu zmarła, gdy był mały, a ojciec był alkoholikiem. Wiedziałem, że włóczył się samotnie po ulicach i jako młodzieniec zaczął śpiewać na ulicy, by uzbierać na chleb. Aż trafiła na niego pewna dama, która przygarnęła go do siebie i nauczyła śpiewu.

Romantyczna historia, być może ją wymyślił.

W każdym razie Lew nie miał rodziny. Tamta kobieta zmarła z wieku. I Lew znów był sam. Zadłużył się okropnie. Mieszkał na poddaszu. Jadł byle co. Pieniądze z występów szły na spłatę długów, które i tak się piętrzyły.

Lew Valentino żył z dnia na dzień.


* * *


Odwiedziłem Svietlanę. Nie wiem, co mnie tchnęło. Przyjęła mnie chłodno, ale nie przegoniła. Być może szukała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać.

Zupełnie jak ja.

— Dobrze, że zdechł.

Jej słowa wystrzeliły z mocą karabinu i uderzyły mnie w serce.

Zaraz się rozpłakała. Jakby dostała rykoszetem.

Ostatnie, czego chciałem tego dnia, to rozmawiać z histeryczną kobietą. Jednak czułem potrzebę, by ktoś zapytał mnie o zdanie.

— Nie zabiłabym Piotra, nie zabiłabym nikogo, chociaż szczerze go nienawidziłam, to go nie zabiłam, nie mogłabym — łkała.

Położyłem jej rękę na ramieniu. Nie wiem, czy umiem pocieszać ludzi, ale zaraz wtuliła się w moją pierś i poplamiła łzami z tuszem moją niebieską koszulę. Nieporadnie poklepałem ją po plecach.

Urzekło mnie, że użyła prawdziwego imienia Lwa. Zacząłem myśleć jak blisko byli. Historie o niej nie musiały być całkowicie prawdziwe.

— Wiem, wiem, że pani tego nie zrobiła. Przyszedłem porozmawiać, ponieważ śmierć Lwa Valentino bardzo mną wstrząsnęła. A nikt nie chce ze mną o tym porozmawiać — tłumaczyłem. — Była u mnie policja i nawet detektyw, ale zignorowali to, co mam im do powiedzenia. Prowadzę aptekę. Przeszukali ją i poszli.

Spojrzała na mnie zapłakana. Wydawało się, że odetchnęła z ulgą. Zrozumiałem, że była to gra. Natychmiast pożałowałem, że przyszedłem do niej.

— Lew zabił mojego męża — powiedziała chłodno.

Zrobiło mi się gorąco.

— Jak to? — zapytałem.

— Powiedział mu o naszym... O naszej bliskiej znajomości — mruknęła. — Słyszał pan pewnie, co się stało z moim mężem.

Podrapałem się po głowie. Dziwnie się rozmawiało. Oczywiście wiedziałem między innymi z porannej prasy, co się wydarzyło tuż za rogiem. Nie wiedziałem do czego zmierza, więc po prostu dałem jej mówić.

— Nie jestem pewien…

Zawiesiła głowę i spojrzała na swoje ręce.

Cudaczna istota. Taka krucha i delikatna, a wewnątrz prawdziwy huragan. Furiatka, ale wrażliwa. Głupiutka i naiwna, chociaż wydawało jej się, że oszuka cały świat.

— Mój mąż był dobry, chociaż to Lew Valentino miał w swoim głosie ten czar i charyzmę, to brakowało mu tej dobroduszności Lorenza. Kochał mnie. Oboje kochali. Ja byłam głupia. I ostatecznie straciłam ich obu... — Przerwała i westchnęła: — Mój mąż poszedł porozmawiać z Valentinem. Nie wiem, co się wydarzyło, ale wrócił strasznie wzburzony. Chciał wyzwać go na pojedynek. Uderzył mnie, choć nigdy wcześniej tego nie zrobił. Przyszłam wcześniej do opery, by porozmawiać ostatni raz z Lwem, powiedzieć, że to koniec... Zapytał się mnie, czy Lorenz mnie straszył, czy mi groził, czy coś mi zrobił. Naciskał na mnie mocno.

Powiedziałam, że wrócił zdenerwowany i o tym, że mnie uderzył. Valentino wyglądał wtedy jak duch. Powiedział, że martwi się o mnie i pójdzie tym razem on porozmawiać z moim mężem... Nie wiedziałam, że już był na miejscu, nie wychodziliśmy razem. Lew poszedł do jego garderoby i... Znalazł go martwego. Powiesił się... Linę miał swoją, przewiązał nią żyrandol i swoją szyję. Valentino nie pozwolił mi patrzeć. Nie wpuścił mnie do garderoby, gdy policja oglądała miejsce zdarzenia. Wie pan, męża zobaczyłam dopiero w trumnie.


* * *


Historia Svietlany wstrząsnęła mną. Chociaż wciąż nie znalazłem nikogo, kto mógłby mnie przepytać przed wyjazdem, to nie miałem jej tego za złe.

Gazety trąbiły, że znaleziono arszenik w herbacie Lwa Valentina.

Lew Valentino, czemu akurat tak się nazwał? Nigdy tego nie pojąłem. Przecież jest tyle pasujących do siebie imion.

Fakt, że znałem go, nie sprawia, że mógłbym powiedzieć, że go lubiłem. Był cyniczny, próżny, ale skłonny do użalania się. Do tego bywał wybuchowy.

On i Svietlana nie mogli być dobrą parą, a co najmniej bombą, która lada moment miała rozerwać na kawałki ich i wszystko dookoła.

Rozmawiałem z nim, tak naprawdę, tylko raz. Przyszedł roztrzęsiony do mojej apteki. Powiedział, że zioła nie pomagają. Ani te na sen, ani te na uspokojenie. Mówił, że nie zmrużył oka przez trzy dni.

Nim cokolwiek zdążyłem zaproponować, Lew Valentino mi się zaczął zwierzać.

Podałem mu melisy na mój koszt, zaprosiłem na zaplecze.

Wypłakiwał się, że od śmierci Lorenza nie może zaznać spokoju.

Lew Valentino płakał w mojej aptece.

— Przyszedłem do Lorenza po raz ostatni, do garderoby. Chciał mnie uderzyć, ale odskoczyłem. Chwyciłem krawat i zacisnąłem go na jego szyi i czekałem aż się uspokoi... Jednak, coś we mnie wstąpiło. Prawdziwa wściekłość. Trzymałem ten krawat za długo i puściłem, gdy jego ciało zaczęło drżeć — opowiadał mi, a filiżanka wypadła z jego roztrzęsionych rąk. Nie zwróciłem uwagi. Siedziałem naprzeciw niego z rozdziawionymi ustami.

Przestraszyłem się.

— Powiesiłem go. Zabiłem Lorenza Galadero. — A ja bardzo nie chciałem tego wiedzieć. Świadomość, że siedzę i piję herbatę z mordercą, że on mieszka nade mną i używał moich ziół, w których hodowlę włożyłem tyle miłości i czasu, by uspokoić swoje sumienie, napawało mnie obrzydzeniem.

Nie mogłem wydusić z siebie ani słowa.

— Nie mam nikogo. Dosłownie. Kobieta, którą kochałem wykorzystała mnie i opuściła, gdy zorientowała się, że nie ma z tego żadnego zysku poza moją miłością i oddaniem. Niedługo nie będę mieć dachu nad głową. Wielki Lew Valentino wyląduje na ulicy. Poniżenie. Chcę to zakończyć. Wiem, że może mi pan dać coś co pozwoli mi zasnąć, tak na dłużej... Rozumie pan?

Nie rozumiałem.

W każdej aptece znajdzie się tysiąc sposobów na śmierć, a ja nie chciałem żadnego z nich sprzedawać.

Lew zaczął krążyć, zawodzić, płakać, histeryzować.

Twardo upierałem się przy swoim, nie chciałem mieć nic na sumieniu. Jakbym jakąś szamańską siłą, miałbym przejąć grzechy Lwa, z którymi nie miałem nic do czynienia.

Wziął mnie za frak. Nie spodziewałem się. Filiżanka z ręcznie namalowanym chabrem rozbiła się o posadzkę. Podniósł mnie. Był silny.

— Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! — jęknąłem żałośnie.

Puścił mnie, jakby się opamiętał. Ja miałem ochotę uciekać najdalej jak się tylko da. Zaproponowałem coś w formie kompromisu.

— Wyjdę na kwadrans — sapnąłem. — Jeśli w tym czasie znajdziesz to, czego ci trzeba, to po prostu weź i wyjdź.

— Mam kraść? — Prawie splunął na mnie tym pytaniem. Obraziłem jego dumę.

— Nie sprzedam Ci tego — oznajmiłem poprawiając koszulę i marynarkę.

Kiwnął głową.

Po prostu się poddał.

Wyszedłem.

Miałem serce w przełyku. Krążyłem po ulicy i sprawdzałem zegarek. Obawiałem się, że Lew nie zdąży. Nie wiedziałem, jak mogę go wyprosić. Nie chciałem też bałaganu. Gdy wróciłem nie było ani jednego, ani drugiego.

Na ladzie zobaczyłem bilet na jego przedstawienie.


* * *


Lew Valentino nie przewidział, że arszenik wcale nie da romantycznej śmierci. Jednak byłem pod pewnym wrażeniem, że poradził sobie z odnalezieniem trucizny.

Stałem na peronie w oczekiwaniu na pociąg do Berlina. Wyposażenie apteki jak i mojego mieszkania pojechały przodem. Zostałem tylko ja do spakowania w pociąg.

Nadal mi było przykro, że nikt nie wie, kto zabił Lwa Valentina. Nikt nawet się nie starał. Nie podobała mi się myśl, że Lew uczynił z siebie bohatera, zabił się na scenie, a świat sztuki płacze nad nim, jak nad ofiarą, całkowicie tępiąc Lorenza za samobójstwo.

Nie podobała mi się to. Jednak wsiadając w pociąg musiałem przyznać sam przed sobą, opuszczając Breslau raz na zawsze i zostawiając intrygi breslauerskiej opery daleko w tyle.

Zabiłem Lwa.





Lis W.A. Mikulska, 2018 rok

22 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page