top of page
  • Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Jaśminowy haft- opowiadanie Zosi Walickiej część 4

Rozdział 4


Tylko w snach wszystko układa się po mojej myśli. Na imprezach tańczę jak szalona i wywijam nogami jakby jutra miało nie być, noszę ubrania z innej epoki, a włosy rozwiewa wiatr. Dopiero jawa odrywa mnie od złudzeń. Na nowo zostaję zamknięta w pudle, a wszystkie moje obawy krążą wokół. Platon sądził, że świat nie jest odzwierciedleniem tego, co zawarte w pojęciach. Kwiat w sferze idei nijak nie odzwierciedlał kwiatuszka w otaczającej nas rzeczywistości, bo każdy z nich był inny. Z tego też powodu, moje pragnienia nie mogły ujrzeć światła dziennego.

Jaśmin to rodzaj roślin z rodziny oliwkowatych, do którego przynależy równocześnie dwieście gatunków kwiatów. Dwieście gatunków, każdy odrobinę różny, wszystkie nazywające się Jaśminem. Złożoność kultury i aparycji, tworzące jeden rodzaj.

Kilka dni później, budzę się o wiele wcześniej niż zazwyczaj. Podnoszę opuchnięte powieki około czwartej trzydzieści nad ranem, a moim oczom ukazuje się pomarańczowa łuna, oblewająca jaśniejące niebo.

Rozważam wstanie z łóżka, ale kołdra jest przyjemnie ciepła, ciało rozluźnione, a twarz nabrzmiała, więc jeszcze długą chwilę pozostaję pod przykryciem. Przewracam się na bok, przeciągam z rozkoszą. Znowu zaśliniłam poduszkę. Wycieram policzek.

Chłodny, poranny wietrzyk łaskocze moje nozdrza, wiodąc za sobą przyjemny zapaszek bułek i lata. Przez chwilę marzę jeszcze o tych haftowanych jeansach, które zobaczyłam w galerii, po czym na nowo przykładam policzek do poduszki. Cisza dzwoni w uszach, a mnie brak drżącego głosu śpiewającego Romea. Nie pojawił się od pierwszego dnia, w którym go usłyszałam.

Piosenka, którą grał, opowiadała o ciszy i dziwactwach, czyli rzeczach bardzo mi bliskich. W nocy zastanawiałam się nad możliwym przesłaniem, ale w tej chwili trudno było wrócić do myśli rozpoczętych kilka godzin temu.

W momencie, gdy powieki na nowo opadają, szykując się do snu, moją uwagę przykuwa ulotna melodia. Wpada do pokoju przez uchylone okno, a ku uszom płyną jedynie marne ostatki. Naraz czuję się lżej. Odsłaniam szereg krzywych zębów i wyskakuję z pościeli. Staram się otworzyć balkonowe drzwi jak najciszej. Uchylam je delikatnie, na tyle, bym mogła bez trudu zrozumieć słowa Romea.

Nagle, w korytarzu rozlega się donośny krzyk mamy.

– Jaśmin, pozamykaj okna, jest przeciąg!

Nie odpowiadam, bo chłopak przestał grać, a co za tym idzie - zaczął słuchać. Twarz mam ściągniętą strachem i niepewnością. Patrzę na swoje dłonie.

– Słyszysz? – kolejna fraza wylatuje z jej ust.

Zaciskam zęby. Miotam się między balkonem a drzwiami do pokoju i czuję, że krew burzy się w żyłach. Chyba odczuwam głuche pulsowanie tętnic. Co powinnam zrobić? Nie chcę, żeby mnie usłyszał, żeby później myślał o moim głosie, jego brzmieniu, cechach charakterystycznych, nie chcę, by dopasował go do typu dziewczyny, którą nie jestem i wyobraził sobie kogoś, kim nigdy nie będę. Nie odezwę się, bo to mnie po prostu wykończy.

– Jaśmin.

Nieruchomieję ja, krew w żyłach i świat dokoła, bo głos, który nadal brzęczy w moich uszach jest subtelny i ciepły jak letni dzień. Dochodzi z podwórza, z ulicy. Wspina się po balkonie i dolatuje do mnie. Na moment zatrzymuje serce, galopujące myśli, by po chwili... wywołać nową falę paniki.

Agresywnie zatrzaskuję drzwi, odrzucając od siebie głos Romea.

– Jaśmin – słyszę ponownie. Tym razem to mama, której postać pojawiła się w progu.

– Już zamknęłam – szepczę. – Już nie ma przeciągu.

Pojawiło się jednak jedno obezwładniające i przerażające mnie uczucie, którego nie potrafię nazwać.

Nie umiem już zasnąć. Choć wskoczyłam pod kołdrę dobrą godzinę temu, każdy mięsień mojego ciała nadal chce podnieść mnie z łóżka i poprowadzić pod okno, bym otworzyła balkonowe drzwi i wyjrzała za barierkę, ale świat za oknem śpi nadal. Teraz, kiedy grajek zniknął, nic nie zakłóca wczesno-porannego rytuału natury. Pierwsze podlotki rozpoczynają swoje trele, powoli unosi się dym z kominów oddalonej o kilka ulic plebanii, a ja - nie mogąc spać przez natrętne podniecenie i ekscytację - jestem zmuszona rejestrować wszystkie te zdarzenia. Przepraszam, nie jestem zmuszona. Codziennie uświadamiam sobie, że całą radością mojego życia jest obserwacja oraz wrażliwość, a obydwie razem pozwalają mi darzyć szacunkiem świat, do którego nie należę.

Miałam kiedyś koleżankę. Manię. Przed każdym spotkaniem zaplatała włosy w dwa wodospady warkoczy, które opadały na jej piersi i zawsze, ale to zawsze przeszkadzała jej zbyt długa grzywka, która w upalne dni przyklejała się do czoła. Ta koleżanka nie była istotną osobą w moim życiu. Nie potrafiłam się do niej zbliżyć, bo przyjmowała wobec świata bardzo przykrą postawę pełną roszczeń i uporu.

Minęło kilka lat, doznałam kilku napadów paniki w miejscach publicznych, aż w końcu zrozumiałam, że nie mogła docenić materii, pośród której się obracała, bo za gwarant uważała swoje istnienie w niej. Ja, jako byt pełen dziwnego zwątpienia i wycofania, mogłam tylko podziwiać świat po drugiej stronie ulicy.

Teraz świat z drugiej strony ulicy przyszedł do mnie i...

Poznał moje imię.

W takiej sytuacji nie wiem, czy istnieje dla mnie droga odwrotu.


I chodź ze wszystkich sił staram się uspokoić, zrzucam z siebie kołdrę. Drżącą dłonią sięgam po szlafrok, którego celowo nie zawiązuję. Rozchełstane poły bawełnianej tkaniny podążają tuż za mną, gdy wychodzę z pokoju.

Pokonuję drzwi wejściowe, znajduję się na klatce, ale nie przystaję, bo przez wąskie okienko poranne słońce właśnie przepuściło kilka promieni. Jasne smugi barwią przez chwilę betonowe schody, potem moje nagie stopy lądują na nich i biegną dalej. Mijam plastikowe okiennice z przerażającą prędkością, chwytając się co rusz poręczy, a moje ramię muska koronkową, zakurzoną firankę. Im niżej jestem, tym chłodniej robi się na klatce. Na parterze wita mnie przyjemny zapach dochodzący z piekarni, więc przystaję i opierając dłonie na udach, dyszę dłuższą chwilę. Serce wali mi jak oszalałe, ale nie wiem dlaczego. Popycham drzwi - zapach świeżego chleba nasila się, a ja zauważam samochód dostawczy, który stoi kołami na chodniku. Jego bagażnik jest otwarty, a dwóch mężczyzn w czapkach z daszkiem wynoszą z niego niebieskie kosze z pieczywem. Właściciel piekarni stoi na trzech schodkach prowadzących do sklepu i przytrzymuje drzwi najemcom.

Kiwa mi głową z sympatycznym uśmiechem, a ja odpowiadam:

– Dzień dobry.

Po czym zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie powinnam odpowiedzieć jakimś innym gestem niewerbalnym, skoro i piekarz go użył. Moja twarz tonie w rumieńcach, bo litości, ćwiczyłam tego tyle, a teraz brakuje mi rozumu.

Odwracam głowę, chociaż próbuję zrobić to najsympatyczniej jak potrafię.

Przez krótką chwilę przyglądam się parze znoszącej wózek ze schodów w kamienicy naprzeciwko, ale zaraz potem ktoś mi przerywa. Przede mną widzę piekarza, a kątem oka dostrzegam dwie niebieskie skrzynki przytrzymujące drzwi zamiast niego.

– Ten chłopak co tu wczesnym ranem był, to na pewno pomylił balkony, bo z panienką i jej rodziną to nigdy nie było żadnych problemów.

– Widział go pan?

Mężczyzna zaciąga się porannym powietrzem, opiera ręce na biodrach i z łagodnym wyrazem twarzy przebiega wzrokiem po opustoszałej ulicy.

– No pewnie. Wyjec się znalazł – patrzy na mnie. – Ty go znasz?

– Nie znam.

Po chwili piekarz dodaje:

– Gdybym był kobietką – mruga do mnie – to powiedziałbym, że nawet fajny.

– To… fajnie.

– Szkoda, że pomylił balkony.

– No, szkoda.

Ciaśniej owijam się szlafrokiem - na dworze wciąż panuje poranny chłód. A może to ta myśl tak na mnie zadziałała? Że grajek mógł pomylić balkony? Chociaż poznał moje imię…

– Może dlatego nie wrócił – mruczę cicho.

– Ostrożnie mi z tym! – krzyczy piekarz, łapiąc się za łysą głowę.

Wzburzony dopada do ciężarówki i zostawia mnie samą.

Postanawiam przekonać się, jak świat zareaguje na moją obecność, więc stoję w miejscu kolejne kilka minut, jak zwykle obejmując spojrzeniem pobliskie kamienice, sklepy i przeładowane wystawy, dziury w chodniku oraz smugi pozostawione na atłasie przez samoloty. Dlaczego? Może obudziła się we mnie nuta przekory, pragnąca udowodnić nie wiadomo co, ale prędzej podejrzewałabym myśl o pomyłce, która mogła tu zajść. Nieważne na co patrzyłam - w klatce piersiowej jak nieznośne uderzenia metronomu, pulsował niepokój. Opanowało mnie to nieprzyjemne uczucie - jak gdyby serce pomijało jedno uderzenie, a z każdym kolejnym podchodziło do gardła.

W końcu świat ruszył, a na mnie przyszła pora. Cofam się więc do klatki schodowej i zamykam drzwi, ale nie wchodzę na górę. Mój oddech pozostawia na szybie placek z pary. Rysuję na nim kwiatuszek, ale nie mija chwila, a wszystko znika.

I mam wrażenie, że właśnie znalazłam metaforę trafnie opisującą moje istnienie.


Poprzednie części:




Zosia Walicka


9 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page