top of page
Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Ay Maestro, como te echamos de menos

Siedzę właśnie w mojej kawiarni, nerwowo uderzam w klawisze mojego laptopa i mam wrażenie, że jest dokładnie tak samo jak rok temu. Ten sam laptop, to samo miejsce – no może jedynie trochę się pozmieniało – jest tutaj mała wystawa moich zdjęć. Wiem co Pan by powiedział jakby Pan ją zobaczył DOBRA ROBOTA, przytuliłby mnie Pan, powiedziałby Pan, że jest ze mnie dumny, ale nie tylko Pan, że B z całą pewnością też pęka z dumy, że może być moim aniołem stróżem. Wiem, że pewnie wszedłby Pan do tej kawiarni z tym małym aparatem, tym którym jak ludzie widzą to mówią, że przecież on nie jest profesjonalny, że przecież tylko lustrzanki są profesjonalne, ale Pan by tylko uśmiechnął się do mnie i powiedział, widzisz Roxxxanka oni się nie znają. Tak, powiedziałby to Pan z tymi trzema iksami, tak samo jak Pan to pisał – a ja nie ukrywam, że sprawiało mi wiele frajdy, jak pytali Pana jak się moje imię piszę (Roksana? Roxana?) a Pan zawsze tłumaczył, że się pisze z tymi trzema iksami. Pan sprawiał, że ludzie nawet w to potrafili uwierzyć.

Ale najważniejsze to była wiara w siebie. Pamiętam jak czasami wydawało mi się, że to wszystko jest bezsensu i wystarczył tylko jeden telefon do Pana i już wszystko było okej. A jak nie było okej to trzeba było po prostu do Pana przyjechać. Ile razy wchodziłam do Pana studia z takim wielkim wkurwem. A Pan siedział na fotelu, spokojnie, jak gdyby nigdy nic, przeglądał zdjęcia na ogromnym ekranie tego komputera i był Pan tak bardzo w swoim świecie, że mi głupio było czasami Panu przerywać i mówić, że ja już tutaj jestem. Często stałam tak chwilę obok Pana, Pan nawet o tym nie wiedział – wydaję mi się, że teraz jest idealny czas, by to wyjawić, prawda? – i dopiero po dłuższej chwili mówiłam dzień dobry. I Pan się odwracał, widziałam u Pana szczery uśmiech, już mnie Pan przytulał i padało to najpiękniejsze pytanie ze wszystkich No to kawa, czy herbata? I zazwyczaj padało na kawę. I piliśmy czarną w takich dużych kubkach i wtedy działa się magia. Bo oglądaliśmy zdjęcia, bo dyskutowaliśmy o wszystkich co się da. O tym co dalej, o życiu, o tym dlaczego warto robić to co robimy teraz. I było tak cudownie, jakby miała opisać to co wtedy czułam w jednym słowie to powiedziałabym: dom. Czułam się jak w domu.

Nie zliczę ile godzin spędziliśmy tam, po prostu siedząc i rozmawiając. I nigdy nie sądziłam, że pytanie kawa czy herbata może doprowadzić do takich wniosków, że na przykład po tej rozmowie ze spokojem – chociaż czy walka może być spokojna – wrócę do walki o Malagę, o kolejną sesję zdjęciową, o kolejny dobry wiersz. No tak w skrócie, że kolejny raz zawalczę o siebie samą. Ja pierdole, jak mnie te rozmowy motywowały.

Bardzo często rozmawialiśmy o tym co się dzieje z człowiekiem po śmierci – i chociaż nasze wizje były trochę inne – chciałabym zaznaczyć, że kieruję te słowa do Pana, bo obydwoje wierzyliśmy, że w niebie jest dostęp do Internetu – jest więc spora szansa, że Pan to przeczyta.

Bardzo dziękujemy – w imieniu całego Buka, bo tak się składa, że cała nasza ekipa miała okazję z Panem współpracować – za poświęcony nam czas, za każde zdjęcie połączone z niesamowitą rozmową. I obiecujemy, że dalej będziemy tak pracować, by Pan dalej był z nas dumny.

Osobiście dziękuję za wiarę we mnie, za każdą rozmowę, za bycie najlepszym przyjacielem i mistrzem świata, za każdą wspólną chwilę.

Wie Pan, że nasze wizje po śmierci się różniły – więc – jeżeli jednak ja miałam rację i wrócił Pan na Ziemię – proszę dać mi się poznać raz jeszcze. Ciągle mi głupio, że Panu nie pokazałam Malagi.

I bardzo mocno za Panem tęsknię.

I czasami nawet ja nie mam słów. Ale rok temu napisałam dosyć ważny tekst. Wydaje mi się, że najodpowiedniejsze będzie po prostu go zostawienie tutaj:

Świat upadł


Tak daleko jak sięgam pamięcią to zawsze bałam się końca świata. Nie mogłam znieść tej myśli, że po prostu pewnego dnia stanie się coś tak wielkiego, że po prostu skończy to wszystko. I nie będzie już ani zachodów słońca, ani fali w morzu, ani przerwy na herbatę, a nawet wierszy o tym nie będzie, bo koniec świata poetów też dotyczy.

Byłam pewna, że to właśnie 2012 skończy to wszystko. Mój lęk był wielki, nie chciałam mówić o tym nikomu, bo z jednej strony wydawało mi się to głupie i dziecinne, ale z drugiej przejmowała mnie myśl, że będę siać jeszcze większą panikę, a tego nie chciałam. Przekroczyłam kulminacyjny moment mojej paniki, gdy nauczycielka przyrody zabrała nas do kina na film 2012, mówiący właśnie o tej zagładzie ludzkości. Nie było to edukacyjne, ani film nie należał też do dobrych, więc do dzisiaj nie widzę sensu w tym całym przedsięwzięciu. Już wtedy bardzo wierzyłam w film, więc siedząc w kinie chodziła po głowie mi tylko jedna myśl, że może ten koniec świata chociaż będzie spektakularny.

2012 nadszedł, ostatecznie końca świata nie było. Mamy 2018 rok i zrozumiałam, że koniec świata jest codziennie.

Czasami siadam w kawiarni, zamawiam kawę i spokojnie wyjmuję książkę i zaczynam ją spokojnie czytać. To taka moja ucieczka, niech ten świat się wali, ja wypiję tę kawę, doczytam ten rozdział, ale nie dołożę swojej cegiełki do upadku człowieczeństwa z planetą na czele. Powiedziałam pas, niech to się wszystko już dzieje beze mnie.

Na szczęście to trwa tylko chwilę. Później zawsze wracam, słuchając piosenki Jacksona, który dosłownie krzyczy, że jeżeli chcesz jakiejś zmiany to musisz zacząć od tej osoby, którą widzisz w lustrze. Więc podciągam rękawki i wracam do działania.

A końce świata dalej zdarzają się codziennie. Świat przecież już dawno upadł. A my polecieliśmy na księżyc, a my możemy opuszczać rolety w naszym mieszkaniu, będąc w dowolnym miejscu na świecie, możemy jeździć samochodami na prąd i zjeść obiad na mieście w mniej niż dziesięć minut. Jesteśmy niesamowici, prawda? No i teraz wyjrzyj przez okno. Na ulicach pełno Kowalskich, którzy już dawno przegrali wszystko, idą z miejsca na miejsce, nie wiedząc nawet po co, bo ktoś obiecał pieniądze, bo ktoś da pieniądze, bo będzie na kolejny bzdet, więcej bzdetów, i trzeba przy okazji trochę ponarzekać, że za ciepło, że za zimno, że przecież przepracowałem cały dzień, że jestem tak zmęczony, a w domu czeka na mnie żona i dwójka dzieci, które trzeba nakarmić i cholera, rodzina też okazała się nie być odpowiedzią na całe zło, dałem się wtłoczyć w ramy tego wszystkiego, nie to było celem. Patrzysz na nich i wiesz, że już się poddali. Że już stracili tę pasję. I tak właśnie ten świat upada.

I czas. Panie, czas. Daliśmy sobie wmówić, że go nie mamy. Tak jakbyśmy zapomnieli, że wszyscy mamy równe dwadzieścia cztery godziny, by zrobić coś wspaniałego. I nie szukać wymówek w pracy, w zmęczeniu. Cholera, wszyscy w tym jesteśmy, wszyscy dzisiaj są zmęczeni, wszyscy mają dużo roboty, nikt dzisiaj nie ma czasu. Czas się z tym pogodzić i znaleźć czas na rzeczy ważne, które powodują, że: a) dodajesz do tego świata coś wspaniałego b) przekonujesz się że ten świat jest wspaniały c) po prostu sprawiają Ci frajdę. To może dotyczyć zwykłego spaceru, zwykłej kawy, czy nawet wyjścia z kumplem.

I pośród tych wszystkich panów Kowalskich, jest jedna barwna postać, nazywa się Bogdan Marciniak, ma jeden aparat na szyi, drugi w ręce i wymija tych wszystkich gapiów na rowerze. Jest najbardziej zapracowanym człowiekiem świata, ma milion zleceń na minutę, dwa razy więcej spotkań i znajduje zawsze dla mnie czas. Na kawę na mieście, na rozmowę w studiu, na kolejną moją zachciankę fotograficzną, na każde, nawet najmniejsze moje życzenie. I czasami mi jest głupio, że tak wykorzystuje ten jego czas. Ale po każdej rozmowie on też mi dziękuje i jest mi spokojniej już, że mu też to pomaga.

Zróbmy teraz takie krótkie podsumowanie. Znałam Pana Bogdana przez dwa lata. Przez te dwa lata, zostałam jurorem jednego festiwalu filmowego, później drugiego, poprowadziłam kilka wieczór poetyckich, które okazały się być sukcesem, zrobiłam kilkadziesiąt profesjonalnych zleceń fotograficznych, nauczyłam się czegoś o fotografii analogowej, wyprowadziłam się do swojego ulubionego miasta świata, zaczęłam studiować literaturę w swoim ulubionym języku świata, zaczęłam sama podróżować, nakręciłam reportaże o Kubie i stworzyłam pierwszy poważny film krótkometrażowy. Ze spraw nieprofesjonalnych to nauczyłam się doceniać przyjaźń i miłość, zaczęłam wywyższać jeszcze bardziej pasję i zaczęłam wierzyć w ludzi i chyba najważniejsze – w siebie samą. Znam swoją wartość, nie dam nikomu jej podważyć. Wyobraźmy sobie, że nie spotykam Pana Bogdana. I co się dzieje przez te dwa lata? Najprawdopodobniej nic, bo jestem zmęczona, mam szkołę, nie mam czasu na nic, mam dużo rzeczy do roboty. Przegrałam, wciągnęłam się w wir.

Mało jest osób tak wyjątkowych, mało osób można nazwać fanami życia. Ale to właśnie oni powolutku odbudowują ten cały świat, składając go do kupy, nadając mu właściwych kształtów.

No i ostatniego dnia maja, tego roku, świat upadł po raz kolejny. Pan Bogdan Marciniak nas opuścił, przegrywając walkę z nowotworem. Świat stracił wielkiego artystę i człowieka, ja straciłam przyjaciela.

A Ty? A ty przecież pracowałeś cały dzień, masz kupę roboty, jesteś zmęczony. Idź odpocznij. Tylko nie myśl o końcu świata, zrzuć winę na innych i zaśnij spokojnie. Miłych snów. Roxana Lewandowska




103 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page