top of page
Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Nie musisz jechać na wolontariat zagraniczny

Za dzieciaka każde wakacje spędzałam w Gubinie, położonym w lubuskim, zaraz przy granicy niemieckiej, małym miasteczku, w którym mieszkali moi dziadkowie. Były to wakacje marzeń, Gubin był dla mnie całym światem – przecież mamy tam i park, i rzekę z kaczkami, do tego dziadek czasami zabiera na ryby, a babcia spędza poranki w kuchni gotując kluski, które przez najbliższy rok będą wracać do mnie w snach. W domu dziadków zawsze włączone było radio – chodzi pogłoska, że go nie dało się wyłączyć - i jakoś tak było, że często leciały hity Jacksona. I pamiętam, jak słuchałam Man in the mirror po kilkanaście razy dziennie. I Jackson stał się dla mnie takim kumplem, no przecież on zawsze w tej kuchni śpiewał, gdy babcia lepiła pierogi. A wieczory były zarezerwowane dla cappuccino i opowiadania o świecie. Babcia była dla mnie połączeniem Halika z Wojciechowską – przejechała świat wzdłuż i wszerz, mieliśmy zawsze problem z jej namierzeniem. Kochałam ten moment, gdy wracała; pamiętam, jak wchodziła do domu, opuszczała na ziemię torbę z plecakiem, siadała i opowiadała, zazwyczaj przy kawie, o tym, że ludzie są dobrzy, że świat pomimo tego, że jest szalony, jest też piękny. Te opowieści tak zostawały mi w głowie, że zachciało mi się też mieć co opowiadać – i tak zaczęłyśmy podróżować razem. Mija już dwanaście lat od naszej pierwszej podróży i cztery lata od ostatniej. Jak wiemy, Jacksona też już nie ma. A ja dalej mam plecak i przekonanie, że jak coś się dzieje złego i się czuje takie wkurzenie na ten świat, to po prostu trzeba się spakować i pojechać gdzieś dalej, najlepiej samemu, chociażby do wioski obok, żeby trochę się od tego wszystkiego zdystansować. Rok temu tak trochę zawalił mi się świat, a później przyśniła mi się Kambodża – wiecie, te buddyjskie budowle, mnisi w czerwonych szatach i zaczęła tak wracać w snach, że zaczęłam wszystko planować. Przypominałam sobie te sierpniowe dni w Gubinie i w głowie słyszałam Jacksona. Od jakiegoś roku kocham ten świat i życie. Naprawdę. I mam nadzieję, że to nie jest chwilowa zajawka, że już to się utrzyma na zawsze, no i mam ochotę zrobić wszystko, by chociaż trochę zrobić z tej planety jeszcze lepsze miejsce. No i wiecie, ja tak siedzę przed laptopem, kupuję bilety, w tle Jackson i mówię, że ta podróż nie może być tak tylko dla mnie. HEAL THE WORLD, MAKE THE BETTER PLACE – krzyczy mi Jackson, więc zdecydowałam się, że polecę jako wolontariusz. W jakiejś szkole – jakby nie patrzeć pracuję w polskiej szkole w Maladze, więc doświadczenie mam w pracy z dziećmi, angielski bardzo dobrze znam i dodatkowo kocham fotografię, czyli super, na pewno jestem idealnym kandydatem na nauczycielkę w jakiejś biednej szkole. Albo nawet na pracę w sierocińcu. Przecież teraz każdy pomaga w sierocińcu. Wiem, bo widziałam na instagramie. Kupiłam bilety. Dwa miesiące później poleciałam, martwiąc chyba wszystkich wkoło – rodziców i przyjaciół. Ja, plecak większy ode mnie, aparat canoś i laptop fryderyk – no nie da się wymarzyć sobie lepszej drużyny.




Już przeglądając w domu różne oferty wolontariatu nieźle się zdziwiłam, bo wolontariat zawsze kojarzył mi się z pracą za darmo. Albo w zamian za jedzenie czy kawałek podłogi do spania. Tymczasem różne kolorowe strony proponowały mi zostanie opiekunem w sierocińcu na tydzień czasu – wyżywienie, nocleg w cenie. A cena większa niż rejs statkiem po wyspach greckich all inclusive. To za wolontariat się płaci? Aż tyle? Weszłam w temat wolontariatu tak bardzo, że w pewnym momencie coraz bardziej odsuwałam od siebie pomysł zostania wolontariuszem w tej mojej wymarzonej Kambodży. Wolonturystyka stała się modna. I zaczęła trochę szkodzić. A nawet bardzo. Wyobraźcie sobie, że w Kambodży jest mnóstwo sierocińców. Ta liczba rośnie cały czas. I myślisz sobie: biedne porzucone dzieci. Ale tak naprawdę 77% z nich ma chociaż jednego rodzica, a w sierocińcu ląduje tylko dlatego, że skoro jest tyle wolontariuszy, to jest też popyt na sierocińce. I tak robi się biznes. Pocztą pantoflową znalazłam jedną szkołę niedaleko stolicy Phnom Penh, która do żadnej fundacji nie należy. Inni podróżnicy mi ją zachwalali, mówiąc, że jest to niezepsute turystyką miejsce, że oni naprawdę potrzebują pomocy w postaci ludzi z zagranicy mówiących po angielsku – szkoła uczyła tylko angielskiego, by jej uczniowie w przyszłości mogli pracować w miejscach turystycznych, by nie wrócili na ulicę, z której zostali zabrani. Bycie wolontariuszem tam działa tak, że po prostu jesteś dla nich takim ciekawym elementem, mają do ciebie milion pytań, więc zaczynają używać angielskiego, którego uczą się na zajęciach. Taka praktyka. Zapisałam się na miesięczny pobyt. Przyjechałam spanikowana jak nie wiem. Poznałam pierwszego dnia wszystkich moich współpracowników. Trójka z nich była z Kambodży, jeden był z Niemiec, a drugi ze Stanów Zjednoczonych. Oprowadzono mnie po terenie szkoły. Brak bieżącej wody i w sumie brak jedzenia to były główne problemy. Od początku inni nauczyciele mówili mi, że pieniędzy brakuje i że mają za mało sponsorów, by zapewnić chociaż uczniom te najpotrzebniejsze rzeczy.


Dzieciaki były przekochane. Nie zostawiały mnie ani na moment samej, z zaciekawieniem wysłuchały historii z różnych zakątków świata i pytały o wszystko. O to, czy w Hiszpanii na ulicy biegają byki, a w Polsce misie polarne – też padło pytanie.


Pierwszy dzień był super. A później mój organizm ześwirował. Jak już pisałam wcześniej – mieliśmy problem z jedzeniem – jedliśmy na śniadanie i kolacje sam ryż. Nie mieliśmy wody, z prądem też był problem, więc gotowaliśmy ten ryż na takim mini piecyku z dodatkiem wody z rzeki. Razem z Erykiem – wolontariuszem ze Stanów Zjednoczonych – chcieliśmy zebrać pieniądze i podłączyć szkole wodę. Zrobiliśmy research, kwota za wodę na miesiąc wyszła nam śmiesznie niska – tak niska, że spokojnie moglibyśmy wykupić im roczny dostęp do wody sami, bez robienia zbiórki. Ale szefom szkoły się to nie spodobało. Kasę chcieli, ale nie na wodę. Na jedzenie też nie. Mówili, że muszą opłacić rzeczy ważniejsze. Nie chcieli powiedzieć jakie, ale śmiali się z mojego telefonu. Że to już smartfon generację do tyłu, że powinnam sprawić sobie lepszy.


Nie mieliśmy wody, nie mieliśmy jedzenia, ale każdy z moich uczniów miał nowoczesny smartfon i Internet nieograniczony w telefonie. A koszt takiego Internetu równał się prawie wodzie na miesiąc dla całej szkoły. Rozumiem, że każdy ma swoje priorytety. Mogłabym Wam opowiedzieć jeszcze więcej. Wiecie, że Amerykanin się wkurzył i zrobił sobie wakacje; pojechał, by trochę odpocząć i zostałam sama z czwórką mężczyzn, których komentarze uderzały mnie tak mocno, że w sumie bałam się spać z nimi w jednym domu. Było śmiesznie, gdy okazało się, że każdy z nich ma motor. I że mogą jechać na targ i przywieźć coś do jedzenia. Bo żołądek zwariował tak, że od dwóch dni siedzę w łazience i wymiotuję; marzy mi się kawałek chleba. Ale na prośbę przywiezienia mi kawałka chleba proponują mi randkę lub wspólną noc, więc wracam do łazienki i godzę się ze swoim losem. Coś za coś, tutaj nie ma nic za darmo – utkwiło mi w głowie tak mocno, że słyszę to do dzisiaj.


Arnold, niemiecki wolontariusz, który tam był jako „prawdziwy nauczyciel”, wylądował w tej szkole, bo… zabrakło mu pieniędzy podczas podróży dookoła świata. No i został w kropce. A tu mu dają darmowy nocleg, czyli zostaje i korzysta, ile może. Chociaż dzieci nie lubi, angielskiego też nie i rozgląda się za jakąś inną pracą, by zaraz stąd uciec. Dobry z niego wolontariusz. U mnie w liceum co chwilę zmieniali nam nauczycielkę z matematyki. Ja dalej z tej matematyki nic nie umiem, bo co chwilę przychodził ktoś nowy, z innymi sposobami tłumaczenia i jak go zaczęliśmy rozumieć, to odchodził. I przychodził ktoś nowy. W tej szkole też co chwilę wolontariuszowi nauczyciele się zmieniali. Tak co tydzień, co dwa przychodził nowy. Więc boję się, że te dzieci na zajęciach czuły się tak, jak moja klasa na tej matmie.

Jak skończyła się ta historia? Straciłam za dużo kilogramów, wróciłam dwa tygodnie wcześniej. I wiecie co się okazało? Że nagle moja koleżanka nie ma z kim zostawić dzieci, a musi pilnie gdzieś wyjść. Że sąsiadka nie jest w stanie wnieść zakupów do swojego domu. Że pani, która wjeżdża na wózku do autobusu miejskiego, nie jest w stanie sobie skasować biletu. Więc ja wam chciałam tylko powiedzieć, że czasami pojechanie na drugi koniec świata, by pomagać, może okazać się mało pomocne. Prawda, że wygląda to dobrze na instagramie. Ale tak naprawdę może się okazać, że bardziej pomocni będziecie w swoim mieście.

PS posłuchajcie sobie Jacksona teraz i pomóżcie wnieść sąsiadce zakupy. Albo chociaż się do niej uśmiechnijcie.





(Wszystkie imiona występujące w tekście zostały zmienione.)


Tekst i zdjęcie autorstwa Roxany Lewandowskiej Korekta tekstu: Ryszard Biberstajn

180 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page