top of page
  • Zdjęcie autoraBuk Bukowski

Odwiedziłam Haiti 3/3

Część pierwsza: klik

Część druga: klik.


Zamerykanizowany Haitańczyk tradycyjnie zaprasza nas na piwo – a my zaczynamy tłumaczyć, że teraz to nasza kolej, gdy on już siedzi na ławce, ma w nosie nasze gadanie o tym, że teraz nasza kolej i nasze piwo i po prostu czeka na naszą relację. Te piwo to taki tylko pretekst, chce wiedzieć dokładnie co nas spotkało i już nie może się doczekać by opowie o naszych tarapatach swoim wnukom. Znamy się tylko dwa dni, a już wiem, że to taki typ człowieka, który podróżuje po całym świecie, by później po powrocie do domu usiąść i opowiadać. Opowiadamy wszystko ze szczegółami. Odpowiada nam tylko, że w sumie to mieliśmy szczęście, bo tutaj się gorsze rzeczy zdarzają.

Mając na uwadze to, że mieszkamy w bogatszej, co oznacza bezpieczniejszej, dzielnicy, decydujemy się jeszcze na krótki spacer. Idziemy przed siebie, bez jakiegoś wyszczególnionego planu, mi w końcu marzy się porobić zdjęcia. Dzieje się rzecz dla mnie ironiczna – gdy ja w ich stronę celuję obiektyw, oni w moją stronę lufę. Podczas całej wyprawy robię dosłownie trzy zdjęcia aparatem, trzy telefonem, który ukrywałam pod bluzką cały czas.


Mijamy grupę chłopaków grających w piłkę nożna. Jeden z nich niechybnie ją kopie tak, że prawie dostaję w głowę. Kilka lat grania w siatkówkę nie poszło na marne – żeby nie dostać, odbijam ją w ich kierunku. I to co się dzieje to jest jakaś… czarna magia. Po jakiś dwóch sekundach jesteśmy otoczeni wszystkimi tymi chłopakami, którzy się przepychają, by być jak najbliżej nas, krzyczą, wrzeszczą, a my nie rozumiemy kompletnie nic. Nagle rozdzielają mnie z moim współtowarzyszem, który nie wiadomo jak ląduje po drugiej stronie tłumu. Zaczynają się przepychanki, jeden dostaje w twarz, drugi kopie leżącego, a ja stoję w samym środku tej zwariowanej bójki i nie mogę wyjść. Mój towarzysz podróży – o głowę ode mnie wyższy – podaje mi rękę i jakoś tak wyciąga mnie z tego dzikiego tłumu. Nie mam bladego pojęcia o co poszło, co zrobiliśmy nie tak. Współtowarzysz, który trochę francuski rozumie, tłumaczy mi, że poszło o to, że zepsułam im grę – dotknęłam piłki i od tego momentu nie wiadomo do kogo teraz ta piłka należy, do jednej czy drugiej drużyny, kto powinien zacząć. Jakoś tak mi dziwnie, że moje tylko odbicie piłki skończyło się pobiciem kilku osób.

Wchodzimy w kolejną ulicę, tym razem taką, która wygląda na główną – i tam zamiast samochodów widzimy kolejną grupkę chłopaków, grających w nożną. Do mojego współtowarzysza dzwoni ktoś z pracy, siadamy więc na chodniku, by mógł z nim spokojnie porozmawiać – kupiliśmy haitańską kartę, której zasięg pozostawiał wiele do życzenia. Mój współtowarzysz oddaje się rozmowie, a ja siedzę i patrzę na domy w oddali, które wyglądają jakby za chwilę miały runąć i dziękuję sobie, że nie przyjechałam tutaj sama.


Wracamy do ośrodka, ja zabieram się za przygotowanie kolacji. W naszym ośrodku też jest ochroniarz, który ma za zadanie nas chronić przed niechcianymi przybyszami z dworu. Dziwne jest to jak człowiek potrafi się i jest w stanie dostosować się do takich rzeczy. Mi już nie przeszkadza fakt, że za plecami mam człowieka z bronią. Że chodzi za mną w krok w krok nawet gdy odległości są śmiesznie krótkie – od zlewu do lodówki, od lodówki do śmietnika. Traktuje to jak rzecz zupełnie normalną. Słyszę strzały z zewnątrz i nie robi to na mnie już żadnego szoku. W momencie gdy ja kroję cebulę, ktoś kogoś zarzyna na ulicy. A ja dalej kroję tę cebulę i w ogóle nie myślę o tym co się dzieje na zewnątrz. Trochę martwi mnie ten mój brak reakcji – jestem tu zaledwie dwa dni, a już to traktuje jako rzecz normalną. Ale dzięki temu zaczynam rozumieć trochę Haitańczyków, którzy nic z tym nie robią, w ogóle z tym nie walczą – oni już są przyzwyczajeni do takiego życia. Albo lepiej powiedziane: oni nie znają innego życia.


Rano decydujemy się już wrócić do domu. Właściciel naszego ośrodka mówi nam, że rano musi podjechać do banku, który jest obok stacji, więc mówi, że możemy się z nim zabrać. Pytamy ile to wyniesie, by przygotować pieniądze, tłumaczy, że przecież to gratis, bo jedzie tam przy okazji. Zabiera nas swoim wielkim samochodem obklejonym… znakami ONZ. Pytamy go, czy pracuje dla nich, odpowiada, że nie, ale dzięki tym naklejkom nikt mu nie ukradnie auta. W sumie to mądre.

Właściciel chce porozmawiać z nami na temat Polski i Hiszpanii, ale generalnie to… bardzo się gubi w całej historii. A ja do teraz się zastanawiam, czy po prostu miesza mu się historia, czy to może wina kraju, że może serio wszyscy Haitańczycy myślą, że Polska należy do Związku Radzieckiego. Nie wiem i nigdy chyba się nie dowiem.

Dojeżdżamy do dworca, wysiadamy, dziękujemy, na co właściciel każe nam za to podrzucenie zapłacić 40 dolarów... Jechaliśmy jakieś niecałe pięć minut, ale zaczynamy się tylko kłócić, a on już zwołuje kolegów. Płacimy więc grzecznie.


Podchodząc do kasy biletowej dowiaduje się, że muszę jeszcze zapłacić za wizę wyjazdową, bo Polska nie ma darmowego wyjazdu z kraju, jak większość krajów. Dla mnie to nie ma sensu, ale płacę, później mówię, że jestem rezydentką Hiszpanii i jakoś tak ta kwota wizy się zmniejsza. Nie wiem jak to działa, panie w okienku sprzedające mi te wizy chyba też nie, ale staram się o tym nie myśleć i po prostu cieszę się gdy dostaje bilet powrotny do Santo Domingo. Wchodzimy do autobusu i okazuje się, że przydzielono nam miejsca osobno. Siedzę koło plus minus dziesięcioletniej dziewczynki. Drobna, maleńka, Haitanka. Gdy wchodzi kierowca i mówi coś po kreolsku – tradycyjnie 99,9 procent osób w tym autobusie to Haitańczycy. Dziewczynka pyta mnie po angielsku czy coś rozumiem. Odpowiadam, że nie, bo nie mówię po kreolsku. - Ale po angielsku tak? - pyta z niedowierzaniem. - No tak. Na jej twarzy pojawia się ogromny uśmiech, mówi, że nie spotkała tu nikogo kto by mówił po angielsku. Ale ty nie jesteś z Haiti? - pytam, bo nie rozumiem nic. Opowiada mi historię swojego życia. Że jej rodzice to Haitańczycy, ale wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. I że ona już tam się urodziła. I że ma młodszą siostrę. Że jest Amerykanką, że nie rozmawia po kreolsku i to jej pierwszy raz na Haiti, że przyjechała poznać swoje korzenie. Mówi, że wraz z mamą wytrzymała tylko kilka dni, bo się bały, więc teraz jadą odpocząć na Dominikanę. Jej mama siedzi wraz z siostrą kilka siedzeń przed nami. Pytam, czy nie chce się zamienić, by siedziały razem, na co ona odpowiada mi, że nie chce, bo w sumie ze mną jest ciekawiej i że te siedem godzin upłynie ze mną znacznie szybciej. Nie słyszałam w życiu większego komplementu. Wyjechaliśmy przed 9, o 16 powinniśmy być w stolicy Dominikany. Na granicy zaczęły się problemy, bo większość pasażerów próbowała przekroczyć granicę nielegalnie. Były ogromne kolejki – na szczęście ja jako ''żona polityka'', nie musiałam w nich czekać, traktowano nas jak bogów, przechodziliśmy wszędzie jako pierwsi. Po kilku godzinach na granicy, okazało się, że to nie koniec problemów. Na terytorium Dominikany co kilkadziesiąt minut byliśmy zatrzymywani przez policję dominikańską, która wpadała do autobusu i robiła taką łapankę – wybierała kilka osób, które miały pokazać paszporty. Prawie zawsze padało na mnie – byłam jedyną osobą białą – i na najbardziej ‘czarne’ osoby, bo jak mi tłumaczone takie właśnie są najbardziej, ale to najbardziej podejrzane.

Mała opowiadała mi o swojej szkole, o swoich przyjaciołach, ja pokazywałam jej na mapie gdzie mieszkam, opowiadałam o mojej miłości do hiszpańskiego i nawet pokazywałam jej zdjęcia katedry malagijskiej, którą szczerze uwielbiam - i jej tak bardzo jej się spodobały zdjęcia jej, że obiecała mi, że przyleci do Hiszpanii tylko po to, by ją zobaczyć. Zapisuje w swoim tablecie Katedra Malaga.


Łapanki trochę trwają, co chwilę, ale co chwilę nas zatrzymują. Zamiast o 16 do stolicy dojeżdżamy po pierwszej w nocy… Wracam do swojego ''dominikańskiego domu'', tam czeka na mnie kolacja, piwo, mój współlokator zamienia się w słuch, psy skaczą wesoło w koło i cieszą się, że widzą mnie ponownie – tak jakby już wiedziały co tam w Haiti się wydarzyło. - No to opowiadaj! - przerywa mi moją zadumę mój współlokator. A ja jedyne o czym myślę to to czy kiedyś zobaczę tą małą pod moją malagijską katedrą.


KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.

5.08.2019 - ukaże się krótkie podsumowanie tej wyprawy.



Zdjęcie i tekst autorstwa Roxany Lewandowskiej.


83 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page